Wszędzie jest głośno o tym, iż poród jest zupełnie inny niż sobie to każda kobieta wyobraża. Idąc tym tropem wymyślałam kilka wersji, aby żadna mnie nie zaskoczyła. Szczególnie ta wizja początkowej fazy, która przecież będzie w domu lub w okolicach. Wyobraźnie mam bujną, więc w głowie miałam wizję odchodzenia wód na spacerze. Miałam wizję jazdy taksówką (bo w Remlicha naszego wjechał na parkingu Pan i autko zostało wysłane do warsztatu) z wielkimi bólami. Była też wizja nocna i dzienna. Była wizja szybkiego porodu, dużego i małego bólu, cesarki, nawet porodu odbieranego przez Ł. na dywanie w dużym pokoju. Zawsze jednak była wizja wanny z ciepłą wodą przed. Była to też wizja pojechania do szpitala dopiero w chwili pojawiającego się skurczu co 5 minut. A tu takie zdziwienie, gdy lekarz tydzień przed terminem porodu stwierdził, że woli mnie mieć na oku w szpitalu. Wersja 1.0 mówiła "na kilka dni, zrobimy badania pomonitorujemy tętno, ciśnienie itp. jak będzie ok to na weekend wyjdzie Pani do domu" - więc się cieszyłam, że lekarz taki zaangażowany w me sprawy, że się serio przejmuje, że jest troskliwy i na pewno krzywdy nie pozwoli mi zrobić. Wersja 2.0 okazała się zupełnie inną, a że jest wersją aktualizującą i jak się okazuje ostateczną to jakie było moje zdziwko, gdy rano usłyszałam: "trzymamy panią, aż do porodu ". No i wizje wanny przed, jazdy taksówką i odejścia wód w supermarkecie nagle stały się takie odległe, takie nierealne, takie wymyślone sobie. I zdałam sobie sprawę, że wychodząc z domu w środę nie myślałam o tym, że wrócę już z A., że ta noc z Ł bedzie ostatnią w takim składzie, że nie będzie Ł. przy tym jak odejdą mi wody. Teraz wizja wygląda zupełnie inaczej. Muszę się sformatować, muszę wbić sobie w głowę nową wizję. Taką, której zupełnie się nie spodziewałam. Nie znaczy, że gorszej (choć wanny nie będzie :( ), po prostu innej. Choć w zasadzie nic mi nie jest (ciśnienie w normie, ruchy A. czuję, nic ze mnie nie kapie) to wspomagam całą sobą szpital wpływami finansowymi z NFZtu. :)
Ta wanna i mój wielki zawód z tego względu jest mikroproblemem, jest niczym. Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że Brzuchozwiedzaczka jest monitorowana. Serduszko jest co dwie godziny słuchane (takim przenośnym sprzętem, że też go nie miałam w domu), ktg raz dziennie wykonywane i mam pewność, że na porodówkę dojadę :) Mam też okazję poćwiczyć wstawanie w nocy co 2 godziny i słuchanie płaczących maluszków z sal poporodowych oraz czas na oswojenie się ze szpitalem, choć nigdy jakoś mnie nie przerażał, ale jednak dla mych wizualizacji dobrze mieć coś namacalnego:) Już wiem, że w wizji poporodowej na pewno zapomniałabym dodać wysokość łóżek, a są mega wysokie i na moje seksowne serdelki zdecydowanie za wysokie, a teraz mogę poćwiczyć wstawanie :)
Widoki z okna mam ładne, w nocy słychać juwenaliowe koncerty, przy śniadaniu obserwuję wiewiórkę śmigającą między drzewami, widzę jak ludzie parkują nieudolnie auta, a o 4 nad ranem już słychać ptaki (albo słychać je wcześniej, jednak juwenaliowe koncerty je zagłuszają :) ).
Oczywiście były wielkie obawy przed cesarka, że mnie zakwalifikują od razu, że okulista stwierdzi, że wysiłek może zrobić ze mnie kreta. Na szczęście tak nie jest, choć nie wykluczone, że go nie będzie. Jednak teraz skupiam siły witalne, aby w całkowicie naturalny sposób wydać na świat Brzuchozwiedzaczkę. Choć Kamila jako, że jest mądrą osobą napisała coś pięknego i pocieszającego: "Cud narodzin bez względu w jaki sposób zawsze ma coś z magii".
Chciałam też wszystkim podziękować (Każdy wie o kim mowa) za mega wsparcie! Jesteście niesamowici, a dzięki Wam czuję się naprawdę podbudowana! :* Dobro powraca - a do Was niech wróci z podwójną mocą!
A teraz niech się spełni do wtorku, proszę, proszę:
Brzuchozwiedzaczko już czas na świata odkrywanie :)
PS. Fociszy nie mogę wrzucić, bo nie mam kabla, ale obiecuję między jednym a drugim badaniem jeszcze coś napisać i zrobić fotorelację :) A wszystko, w szczególności jedzenie dokumentuję :):):)