środa, 19 listopada 2014

Ptasia mama

Tak, tak zima na całego idzie. Czuć to w powietrzu. A wpis będzie o ... nie powiem, przeczytajcie do końca :) Na początek stare fotki ze spaceru październikowego po Toruniu, ale dalej nie będzie o gołębiach, więc zdjęcia średnio tematyczne:)



Dobroć mojego serca jest odwrotnie proporcjonalna do temperatur na dworze, im zimniej tym me serce cieplejsze i bardziej współczujące. Choć żuli zapijaczonych nigdy nie zrozumię, nawet przy -200, dobra, ale nie o nich. Kiedyś postanowiłam zjeść sobie ciasteczka na spacerze z A. Od tamtego czasu nie jem słodyczy, jak po fakcie wszamania całego opakowania w 45 minut uwidoczniło mi się 1000 kalorii w 100 gramach, a ciasteczek było niewiele poniżej tej gramatury. Było trochę cieplej niż teraz. To był jeden z tych dni, kiedy ostatnie promyki słońca docierały jeszcze do ziemi i było tak przyjemnie zamknąć oczy i buzię do słońca z wielkim uśmiechem wystawić:) Wszyscy czujemy te promyki słońca, oj taaak,jak dobrze :) Ale do rzeczy. No i przy ostatnich 3 ciastkach oglądałam sobie z A. chodzące obok nas gołębie i kruki (czy kawki czy gawrony nie wiem dokładnie- te duże czarne ptaki). Aby zaspokoić ciekawość mej cudnej córki odnośnie tych dziwnych stworzeń chodzących po trawniku i dziobiących w ziemi, postanowiłam podzielić się moimi ciasteczkami z owymi ptakami, aby dłużej przy nas zostały. Kruk złapał pierwszy kawałek i odleciał, więc sobie A. na kruka nie popatrzyła, a ja obmyślałam plan awaryjny jak tu te ptaszyska do siebie przyciągnąć. Kolejny kawałek spadł daleko w trawę, więc z kolei reszta ptaków średnio się zorientowała, że tam, o właśnie tam, tak taaaammm leży ten wspaniały, wysokokaloryczny kawałek ciasteczka. Więc ciskam tymi ciastkami wokół siebie, aby wróble stały się odważniejsze i nie bały się czatującej zgrai pozostałych kruków. Gołębie, jak to głupie ptaki miały nas w głębokim poważaniu, więc je sobie odpuściłam. A. cierpliwie wyczekiwała zwrotu akcji, mi kończyły się kawałki pokruszonych ciastek, więc w panice chciałam grzebać w ziemi i wyciągać jakieś dżdżownice, aby córce świat wspaniały pokazać, ale się w porę opamiętałam. Ptaki oczywiście robiły, co chciały. Średnio tresowane. Więc czując te promyki ciepła widzimy zieloną ławkę bez oparcia, A. w mych ramionach oraz mnie ciskającą ciasteczkami, takie ciasteczkowe tornado tworząc wokół. Jak widać na załączonym wyobrażeniu brak ptaków. Chodziły sobie coś tam skubiąc, coś rozłupując ciasteczka przy ławce olewając lub bojąc się tego tornada. Więc lekko poirytowana, znaczy się już musiałyśmy iść do domu :) zebrałam te połamane ciasteczka, aby nie było na chodniku oznak mojego ciasteczkowego szaleństwa. Idąc w kierunku do domu wyrzuciłam je na trawę niedaleko innych ptaków. Oczywiście wędrując już do domu za plecami miałam scenę wydzierania sobie kawałków, walki o największe kąski i to wielogatunkowe (od kruków przez te mniejsze czarne -kawki?, po małe wróble). A. była już w wózku, więc niewiele widziała. A ja właśnie dowiedziałam się w tej chwili, że wejdzie mi w boczki objadanie się słodkim i w panice chciałam cofnąć czas, aby tych "zdrowych" owsianych ciasteczek w ogóle nie kupować. Cała ta historia dała mi do myślenia, że biedne ptaki są głodne, dziobią ziemię i żwir, a skoro już to robią to idzie sroga zima. Biedne ptaszki. Muszę je dokarmiać w tym roku- obowiązkowo. No i może w końcu fajne zdjęcie sikorki uda mi się zrobić. Ptasiej historii to jeszcze nie koniec. Kto tu dotrwał tego pozdrawiam, już sama mam obawy,czy skończę tego posta przy moim wodolejstwie. Aby nie tracić czasu wraz z pozdrowieniami przechodzę dalej. Nie wiem, czy to tego samego dnia się wydarzyło, czy kilka dni później - te dni zlewają się w jedną masę. mmmm masa marcepanowa mmmmm ommmniom omniom (jestem na głodzie cukrowym - wybaczcie). Siedzę sobie w domu usypiam A. i nagle słyszę jakieś stukanie, pukanie jakby ktoś o szybę delikatnie paznokciem pukał. Patrzę, a tu sikorka. W pierwszej chwili myślę, gdzie jest apaaaaaraat, gdzie jest aparaaattt. Po drugie ciszej mi tam, bo mi dziecko obudzisz, a jak to zrobisz to biada tobie sikorko bogatko. Po trzecie doszło do mnie, że przecież nie mam już wolnego miejsca na kolejnej karcie w aparacie, więc zdjęć sobie nie zrobię. Po czwarte WTF- co ta sikorka robi? Na balkonie były dwie rzeczy: plastikowe pudełko od pierników przemianowane na pudełko od klamerek oraz duża świeczka. Co robiła na balkonie tego dokładnie nie wiem. Ustaliłam wersję, że podczas sprzątania parapetu wewnętrznego musiałam coś z nią zrobić i pewnie najbliżej był parapet zewnętrzny. A ta sikorka raz świeczkę dziobie, raz ten pojemnik plastikowy od klamerek. Ustaliłam wersję do tego zdarzenia również. Jestem głodną sikorką, nie masz słoniny jeszcze wywieszonej to świeczką się zadowolę (w fabryce pewnie dolali tłuszcz zwierzęcy, aby się wolniej topiła- przypuszczam), a dziobek sobie naostrzę na plastikowym pudełku. Po tym zdarzeniu oczywiście pomyślałam, jak stary góral, lub jak kujawianka - oj idzie zima ostra, ptaki zapasy już robią, idzie zima. Winter is coming:)  Już prawie koniec- obiecuję, pozdrawiam już pewnie nielicznych, którzy tu dotarli:) Zakupiona została, więc słonina. Aparat chociaż na 10 zdjęć uszykowany, słonina zawisnęła w strategicznym miejscu ( aparat uchwyci, ptak się nie spłoszy). Wyczekiwałam co 10 min sprawdzając, czy już mam sikorki na balkonie, czy już piękne zdjęcie uda mi się wykonać, ale bez powodzenia. Nagle usypiając A. ( znaczy się już pewnie dawno spała, ale jeszcze przytulałam się do niej z jednym okiem śpiącym :P ) usłyszałam jakiś hałas na balkonie. Był co najmniej dziwny. Oko śpiące wyobrażało sobie bezdomnego wdrapującego się po balkonach po słoninę na kanapki. Oko nieśpiące realnie próbowało coś podpowiadać, ale siła wizji bezdomnego odcinającego słoninkę była silniejsza. Postanowiłam sprawdzić co to i ratować w razie czego nasz dobytek piwniczny, bo ni mamy piwnicy, więc pędzle, farby i inne szpargały trzymamy na balkonie. Taki składzik wielofunkcyjny. Więc krokiem tajniaka, ninjy i karateki szłam w stronę balkonu przypominając sobie wszystkie niezbędne ciosy z kursu samoobrony. Docierając na balkon zobaczyłam wielkie skrzydła. Ikar jakiś czy co z tego bezdomnego myślę sobie. Ale nie to tylko walka srok, wielkich srok z wielkimi skrzydłami, z wielkimi ogonami i dziobami o kawałeczek słoninki dla sikoreczki bogateczki. Wychodząc na spacer nr 2 widziałam, że więcej ptaków okupuje nasz balkon. Oczywiście ani jednej sikorki.Więc po ustaleniach, ze duże kupy ptaków ciężej jest zmyć, w tym roku ptaków nie dokarmiam. Przynajmniej do czasu kiedy balkonu nie zasłoni śnieżny puch, a wiosna nie zmyje wraz z nim ptasich kup :P Zresztą w regulaminie spółdzielni jest napisane, że nie można dokarmiać ptaków na balkonach. Nie pytajcie i nie oceniajcie faktu czytania regulaminu spółdzielni. Innym razem może opiszę, ale już na pewno krócej. No i chyba lepiej ptasia niż kocia - prawda? :)



NTKD całuje :* 

zapraszam na fb

PS. już wiem dlaczego nie mam na nic czasu - prowadzę bloga :P  

Nie wyrażam zgody na kopiowanie zdjęć oraz treści, które są moją własnością i stanowią przedmiot prawa autorskiego.



wtorek, 18 listopada 2014

Pół roku :)



I jak z bicza strzelił - minęło pół roku z małym haczykiem. To już 6 miesięcy ściskam, całuję, tulę... i zaczynam się trochę bać tej odpowiedzialności za wychowanie, za organizację dnia, za dobre nawyki, za rozwój. I ciągle mam wrażenie, że nie mam na nic czasu, na czytanie książek (nie mówię o tych dla przyjemności, bo przecież trzeba podłogę umyć, obiad ugotować na jutro, zabawki posprzątać. Mówię o tych naukowych wyjaśniających co dlaczego i jak, aby dziecko wyrosło na dobrego człowieka), na poukładanie pomysłów w głowie na tygodniowe zabawy ( np. tydzień morski, tydzień ze zwierzętami - pomysłów miliony na prace plastyczne, na podróże, na zbieractwo :)), na myślenie o niani i powrocie do pracy,na uszycie wszystkich projektów, na zgranie i wypalenie miliona zdjęć. I zgniata mnie trochę to wszystko. Natłok obowiązków, odpowiedzialności- może to to, a może coś zupełnie innego. Może poczucie osamotnienia w tych wszystkich zadaniach. Sama nie wiem. Staram się skupić na A., pomijając wszystko pozostałe, siebie również, co psychicznie nie wychodzi mi na dobre, ale A. jest tutaj najważniejsza. Przez to pół roku tak się zmieniła, a ja jestem taka dumna z oznak jej samodzielności, choć mamycycuch też z niej trochę jest. Na przedramieniu chyba sobie zafunduję tatuaż, aby nigdy o tej dewizie nie zapomnieć: "NIE ZABIERAJ KAMIENI SPOD NÓG SWOJEGO DZIECKA, BO JAK DOROŚNIE PRZEWRÓCI SIĘ O ZIARENKO PIASKU". Miłość rośnie cały czas i osiąga kosmicznie wielkie gabaryty. Zęby zaczynają rosnąć, umie kręcić się na brzuchu(pracujemy nad obrotami brzuch-plecy i początkach raczkowania). Zmieniają jej się smaki raz coś lubi raz niekoniecznie. Lubi sobie "śpiewać" (szczególnie przy jedzeniu zupy) i turlać się na dmuchanej piłce od babci E. Czupryna rośnie i już czekam na te gumeczki, spineczki, warkoczyki, loczki i kokardki :) Zakładanie pieluchy i śpiochów to wyzwanie przy takiej wiercipiętce. Cieszę się z każdej chwili, starając się nie wybiegać w przyszłość, bo zgubi się to co tu i teraz. Znaczy się myślę o przyszłości, ale nie odliczam z wyczekiwaniem dni kiedy zacznie chodzić, kiedy mówić i pokazywać. Jasne, że czekam na to, ale cieszę się też z podgiętej nogi, przewrotu, wyciągniętego języka i wielkiego uśmiechu w moim kierunku kiedy jestem zamyślona. Dni mijają nieprawdopodobnie szybko. Pół roku. WOW! A to dopiero początek :):):)


NTKD


zapraszam na fb

Nie wyrażam zgody na kopiowanie zdjęć oraz treści, które są moją własnością i stanowią przedmiot prawa autorskiego.